Lech FALISZEwSKI: Od dziecka miałem zamiłowanie do majsterkowania, ale tradycji dekarskich w rodzinie nie było. Jestem inżynierem budownictwa lądowego i zaraz po studiach pracowałem jako kierownik zespołu budów w dużej firmie budowlanej. Nabrałem doświadczenia przez 7 lat. To był 1990 rok i powiedziałem sobie, że czas na zmianę. To trudny czas. Mój świętej pamięci wuj powtarzał zawsze, że Lepszy handelek niż szpadelek (śmiech). Postanowiłem pójść na swoje. Z dwóch pracowników w szybkim tempie urośliśmy do zespołu liczącego pięćdziesięciu ludzi. Pracowaliśmy wówczas w Polsce i w Niemczech. Zawsze wiedziałem i od zawsze powtarzam, że największą wartością mojej firmy są ludzie. I wiele się od nich nauczyłem w życiu. Jeszcze pracując na etacie nie miałem oporów, pomimo studiów inżynierskich, poprosić tynkarza, aby pokazał mi, jak coś się robi. Specjaliści, z którymi pracowałem, nauczyli mnie dekarstwa. Gdy poszedłem na swoje, wiele rzeczy już umiałem.
LF: Właśnie wuj zawsze powtarzał: Pamiętaj, u siebie, jakby nie było ciężko, zawsze będziesz miał o 10 groszy więcej niż na państwowym. I to się sprawdziło. Pracowałem na dwie, trzy zmiany, rodzina czuła, że jest nam lepiej, że stać nas na więcej. Inwestowaliśmy również w ludzi, w sprzęt. Pamiętam, jak moja szwagierka się dziwiła i pytała: Naprawdę, nie stać was na dywany do domu? a ja odpowiadałem: Na razie nie stać. Tak było przez piętnaście lat, nie wyjeżdżaliśmy na urlopy. Najważniejsza była praca. Praca, praca, praca. I to przyniosło efekty. Po trzech, czterech latach na swoim, namówiłem żonę, żeby również poszła na swoje. Pracowała w telekomunikacji, skończyła ochronę środowiska. Nie miała nic wspólnego z naszą branżą, ale jej powiedziałem, że ją nauczę projektować dachy. I tak się stało. Żona założyła firmę handlową. Dzisiaj to ja u niej tylko wynajmuję małe biuro. Moje miejsce pracy jest na budowie, u klientów. Tam mamy szatnię, stolarnię, warsztat, blacharnię. I tak to się kręci od trzydziestu lat.
LF: Namówiłem kiedyś żonę, żeby pojechała ze mną na targi. Wystawiała się tam szwedzka firma, która prezentowała pierwsze blachodachówki, to były takie moduły, zupełnie nowy produkt, blacha ocynkowana. Pomyślałem wtedy, że to jest strzał w dychę. Kobieta, która reprezentowała tę szwedzką firmę, wyczuła we mnie partnera i następnego dnia wystawiła dodatkowo karteczkę z moim adresem i telefonem, jako rekomendacją fachowca. Nie mogłem się opędzić od klientów. Żona miała wtedy biuro handlowe w naszym mieszkaniu. Na towar czekało się po dwa, trzy miesiące, więc klienci przychodzili do niej z kaczkami i kurami w prezencie. Takie to były czasy. Ciężarówka z towarem przyjeżdżała do Milanówka pod Warszawę, a ja po swojej pracy wsiadałem w busa, żona do ciężarówki i odbieraliśmy po dwa, trzy dachy, które następnie sprzedawaliśmy. Ona sprzedawała dachy, ale ktoś je musiał robić. I tak się zaczęła nasza droga. Bardzo chcieliśmy zbudować dobrze prosperującą firmę, więc zacząłem przyjmować ludzi do pracy. Pytano mnie, skąd ja ich biorę. A ja brałem każdego człowieka i starałem się go nauczyć, zachęcałem, aby pracownicy uczyli się od siebie nawzajem. Na rozmowie rekrutacyjnej, na przykład, pytałem chłopaka, jak się czuje z obróbką blacharską. Gdy wybałuszał oczy, prosiłem, aby wyciął mi kółko lub trójkąt z blachy. Po tym od razu widziałem, czy się z blachą lubią, bo ona w rękach ma być jak plastelina. Musisz ją czuć. Później zaczęła się przygoda z Polskim Stowarzyszeniem Dekarzy. Byłem jednym z pierwszych, którzy przystąpili. Przez parę lat byłem w zarządzie, teraz także jako członek w komisji rewizyjnej.
LF: U nas, na Warmii i Mazurach, kiedyś te wszystkie poniemieckie dachy były kryte dachówką ceramiczną – esówką. Były tutaj cegielnie, które robiły te dachówki w kształcie leżącego S. Występ na końcu, który się zaczepiało na łaty i koniec. Pomyślałem, że pomimo mody na blachodachówkę, prędzej czy później dachówkę na tych starych dachach trzeba będzie wymieniać. Więc zdecydowaliśmy się poszerzyć asortyment o dachówkę ceramiczną, potem się pojawiły z kolei cementowe. Starałem się obserwować rynek w szerszej perspektywie. W Niemczech i Belgii blachodachówki nie uświadczyłeś. W Szwecji widziałem tylko blachy trapezowe, które również spodobały się w Polsce. Fabryki i koncerny
szukały przedstawicielstw handlowych na danym terenie.
I myśmy w to wchodzili. Albo mieliśmy towar na składzie fabrycznym, albo kupowaliśmy. Braliśmy kredyt i za przedpłatę mieliśmy parę punktów lepszą cenę i tak budowaliśmy swoją siłę. Później trzeba się było zastanowić, czym te dachówki wozić. Blachodachówkę to busem zawieziesz, dwie osoby i te arkusze trzymetrowe zdejmą z samochodu. A dachówkę? Paleta waży tonę. W Niemczech widziałem wtedy takie dźwigi samochodowe. Przywiozłem go w częściach i złożyłem u siebie. Teraz mamy dwa duże MANy i jesteśmy jednym z ważniejszych sprzedawców na terenie Warmii i Mazur. Jesteśmy, ale tak naprawdę to moja żona jest, bo ja tu tak przy okazji.
LF: Kiedyś się starałem to policzyć. Ja generalnie fizycznie nie pracuję na dachu, bardziej kieruję tymi robotami, ale jest też tak, że trudne elementy, jak nietypowe narożniki czy kolanka, dorabiam sam w domowej piwnicy. Przyjąłem sobie dawniej takie założenie, że nie robię dachu poniżej 500 m2. To się nie opłaca, ja nie mogę przejeżdżać z dnia na dzień na inny dach, żeby był moment, że kolega, który robi hale takie potężne, dachy poniżej tysiąca zostawiał dla mnie. I jednego razu liczyłem, ile dachów robię rocznie. Między trzydzieści pięć a pięćdziesiąt. Dzisiaj mam siedem budynków po 300 m2.
LF: Coraz lepiej jest. W Stowarzyszeniu pracujemy nad wytycznymi na bazie wytycznych niemieckich, aby w końcu to zostało jakoś porządnie zebrane. Każdy mówi, że coś jest zgodne z prawem budowlanym, albo zgodne z warunkami technicznymi. Ale jak zapytasz o paragraf czy warunki to nic konkretnego nie znajdziesz. To jest takie branżowe: z badań wynika, że. Nie wiadomo, jakich badań, ale brzmi wiarygodnie. Dlatego w PSD podjęliśmy się rzetelnego opracowania wytycznych z fachowcami z całej Polski i już mamy 4 zeszyty, a planujemy ich wydać 14. Czyli cały ten proces od początku aż po wszystkie sprawy, jak wentylacja, ocieplenie dachu. Staramy się, aby ministerstwo je zatwierdziło.
LF: Myślę, że obaj potrafiliby postawić dach. Obaj pracowali kiedyś ze mną, ale każdy ma przecież swoje życie, jeden żonę z Poznania, a drugi z Hajnówki. Młodszy skończył budownictwo i aktualnie pracuje w handlu, a starszy jako szef działu inwestycji w dużej firmie.
LF: Na pewno trzeba mieć osobowość i być cierpliwym wobec klientów i pracowników. Zawsze powtarzam chłopakom, aby szanowali inwestora i nawet jak im zwróci uwagę, aby podeszli do tego z uśmiechem. Myślę, że ważna jest również pracowitość. Trzeba mieć chęci. Dekarstwo to jest dziedzina specjalistyczna, wymagająca pewnego kunsztu, którego się ot tak nie nauczysz. Przechodzisz trochę szkoleń, na przykład u producentów, a potem doskonalisz je na budowie. Przy jakimś mistrzu czy człowieku, który po prostu więcej ogarnia.
LF: Na przykład ratusz w Barczewie. Opowiedziałem o tym dachu stacji telewizyjnej, dzienniki regionalne również opublikowały na jego temat całą gamę artykułów. Wieża zrealizowana zgodnie z projektem, mówi się, że sprzed około 150 lat. Dokładnie nikt nie wie. Było mnóstwo ręcznej roboty, te lilijki na dole, moi chłopcy robili je z tytan cynku. Mieszkańcy przychodzili i obserwowali przez siatkę z ciekawością, jak my to robimy. Wszystko to ręczna robota, takie było zalecenie konserwatora zabytków. Ciekawostką jest, że ta wieża ma 320 gwoździ drewnianych. Tych drewnianych gwoździ to szukałem po całej Polsce i w końcu znalazłem gotowe szczebelki do łóżeczek dziecięcych. Dużo robimy obiektów zabytkowych, starych domów na starówkach. Podobają mi się elementy, które demontujemy, te belki, krokwie, okucia, dachówki jeszcze z rosyjskimi napisami. Zbieram je wszystkie i może kiedyś otworzę muzeum. Będzie można przyjść i obejrzeć.
LF: Recepta jest taka, jaką lekarz zapisze. A na serio, nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Jest wiele elementów składających się w całość. Całość nie polega po prostu na tym, aby byli ludzie do pracy. Trzeba pracować z nimi tak, aby mieli chęć do pracy. Każdy pyta, ile dostanie, ja na to: co umie? I wtedy proponuję określone wynagrodzenie. Mam jeden dar, który mi w tej współpracy pomaga — umiem się dzielić, więc jeśli zarobię więcej, ludzie również otrzymają więcej. Ważny jest też sprzęt. Przedsiębiorca, który nie inwestuje w sprzęt jest po prostu skąpy. Szkoda mu pieniędzy, ale to bardzo krótkowzroczne. Jakieś osiem lat temu wprowadziłem do firmy gwoździarki — z automatu pistoletem wbijają gwoździe. Mnóstwo ludzi bije łaty jeszcze młotkami . Gdy masz gwoździarki pneumatyczne czy elektryczne, praca idzie cztery razy szybciej. Jeśli pracujesz cztery razy szybciej, to robisz w tym samym czasie cztery razy więcej. Dla przykładu dach o powierzchni 1000 m2 zamiast w dwa tygodnie, przykryjesz łatami w trzy, cztery dni. Jestem jednym z niewielu właścicieli firm, którzy inwestują w bardzo dobry sprzęt. Dwa lata temu kupiłem dźwig ciesielsko-dekarski. Ten dźwig zastępuje trzech, czterech ludzi. Pozwala podawać towar na siódme piętro. Dzięki niemu mogę podejmować wyzwania, których nikt nie weźmie. Robiliśmy dach na wieży ciśnień, której nikt się nie chciał podjąć. Wieżę ciśnień, czyli wiadomo — ścięty stożek. Wysoka na trzydzieści trzy metry, a dachu niedużo — sześćdziesiąt sześć metrów dachówki, dwanaście metrów blachy tonowo-cynkowej. Wyszło trzy tysiące sztuk dachówki karpiówki, w tym trzy czwarte cięte w klina. Mam do tego maszynę, operator mojego dźwigu stanął na dole i na mokro ciął dachówki. Po piętnaście sztuk wjeżdżały na górę i chłopaki od razu układali. Okien nie było. Wcześniej był tam zbiornik z wodą, a gmina postanowiła z tego zrobić punkt widokowy. Robiliśmy czubek i pokrycie. Warto podkreślić, że taki dźwig zastępując cztery osoby w pracy, nie eliminuje ich z roboty. Wręcz przeciwnie, dokłada czterech pracowników, więc możemy po prostu zrobić i zarobić więcej. Poza tym pracownicy się mniej męczą. Dźwig poda dachówkę na miejsce, a tak to musieli sobie podawać z ręki do ręki. To jest też kwestia szacunku do ludzi, dbałości o ich zdrowie. Może dlatego mi mówią, że będą u mnie do emerytury. W zeszłym roku jeden odszedł na emeryturę po chyba osiemnastu latach pracy w naszej ekipie. Za trzy lata odchodzi następny. Ja swoją powinienem zacząć w przyszłym roku, ale nie planuję.
LF: Rewolucja technologiczna cały czas postępuje. Do tej pory blachodachówka była na wymiar. Mierzyliśmy dach i zamawialiśmy arkusze blachy. I takie arkusze przychodziły na budowę. Często było ciężko je do góry transportować, bo jak wciągaliśmy na linkach, to się rozciągnęły przy tłoczeniach i nie pasowały. I często pojawiała się reklamacja, że blachodachówka źle wytłoczona, bo dwóch do góry ciągnęło, zamiast pięciu podawać tak, aby jej nie rozciągnąć. A dzisiaj jest dachówka modułowa. Wkładamy paletkę takiej do bagażnika samochodu osobowego i człowiek wiezie na budowę. Pojedynczo wyjmuje, bierze arkusz na górę i montuje. To jest postęp. Widzimy również, że producenci starają się odchudzać dachówki cementowe czy ceramiczne. Tak je profilują, zmieniają kształty wewnętrzne, konstrukcyjne, żeby z piętnastu milimetrów zejść do dziesięciu. Dla nich to oszczędność, bo potrzebują mniej zaprawy, a dla dekarza lżejsza praca. Oczywiście ważne, aby taki odchudzony produkt zachował wszystkie istotne parametry, mrozoodporność, nasiąkliwość, trwałość. Nad tym konstruktorzy cały czas myślą. Największe zmiany widzę właśnie w doskonaleniu produktów, ale nie bez znaczenia pozostają organizacja i logistyka pracy. Jak z takim dekarzem z dziada pradziada. Myśmy na dach 300 m2 obok weszli, zrobili swoje, a on położył w tym czasie jedną połać. Ten człowiek uważa, że sam najlepiej wszystko zrobi, że gdy weźmie pomoc do pracy, to na tym straci, bo będzie musiał komuś zapłacić. Wszystko leży w sferze organizacji. Tego się uczymy na szkoleniach. Gdy miałem duże inwestycje to brałem dwie, trzy firmy do pomocy. Inwestor był zadowolony, że wykonaliśmy szybko cały kontrakt. W naszej pracy ważny jest termin. Termin to pieniądze.
LF: Młodym trochę brakuje chęci. Miałem jednego na budowie. Widzę, że się nudzi, więc pytam czemu nie bierze piły. On odpowiada, że brygadzista nie pozwala. Mówię mu: bierz i tnij ten kąt czy belkę, musisz się uczyć, jak nie weźmiesz piły, to się nie nauczysz. Brakuje dekarzy, pomocników. Ja bym chętnie przyjął jeszcze dwie, trzy osoby do pracy, ale nie ma kogo. Utworzyliśmy szkołę dekarską, tu, w Olsztynie, szkoli się dziewięciu młodych chłopaków. Przy Zespole Szkół Budowlanych również jest klasa dekarska i ośmiu chłopaków raz w tygodniu przychodzi do nas, organizujemy warsztaty i szkolimy. Oficjalnie nie mówi się, że to ciężka praca, w końcu są lekkie i ciężkie pokrycia. Czy młodzi po szkole zostaną w zawodzie? Łatwiej poczuć dekarstwo, gdy poczuje się trochę grosza. Ode mnie odeszło czterech dekarzy, którzy otworzyli swoje firmy. U mnie dostali dobrą szkołę, a teraz po prostu kupują mój towar. Z czasu, który poświęcisz ludziom, wynika obopólna korzyść.
LF: Bardzo dobrze, z każdym inwestorem da się dogadać. Zadowolony inwestor to najlepsza reklama. Jeśli się go szanuje to i on cię szanuje. Dzisiaj przez tę całą telefonię mobilną inwestor chce, żebyś był na każde zawołanie. Ja miałem taki epizod z zarządem fabryki opon. Wykańczaliśmy prezesowi i dyrektorom domy, stawialiśmy dachy. Mówiłem im, że mój czas pracy to 8:00 – 15:30, że w tym czasie jestem do ich dyspozycji, a pozostały mam dla rodziny i swoich spraw firmowych. Jeden chciał się widzieć ze mną mimo to o 20:00 na budowie, więc gdy odmówiłem, oburzył się na mnie. Dwa tygodnie mu zajęło, aby zrozumieć i wrócić ze mną do rozmowy. Teraz nawet, gdy maile pisze to pomiędzy 8:00 a 15:00. Przez telefonię mobilną klienci nauczyli się dzwonić od rana do nocy. Niedziela, 21:00, a klient dzwoni, że chce dach. W końcu jutro też jest dzień. Zawsze proszę, aby rozmówca zadzwonił jutro. Choć od lat jestem znany z tego, że nie odbieram telefonów po godzinach. Na szkoleniach też uczyli, że przez telefon najlepiej wypowiadać jak najmniej słów. Trzeba klienta zaprosić do siebie albo spotkać się na budowie. Niech usiądzie, popatrzy w oczy, opowie o sprawie, którą w ten sposób rozwiążesz w pięć minut. Klienci pytają, ile daję gwarancji na dach. Mówię, że bezterminowo, tylko potrzebny jest serwis. Trzeba rynny wyczyścić, przejrzeć dach. Wszystko to pracuje, dostaje od wiatru i śniegu. Więc to wzajemna umowa, że o dach dbają dwie strony. Klienci nie mają zastrzeżeń do naszej pracy. Raz mi się zdarzyło, że klient zadzwonił, bo mu cieknie. To ja jadę zobaczyć, co się dzieje. Na miejscu okazuje się, że instalator, który zakładał klimatyzację, zamontował słupy zamknięte i się w nich wykrapla. Pół roku nic nie było, a teraz, gdy przyszła jesień, to się tam wykrapla do stropu, potem do gipsu i już plama. Powiedziałem, jakie jest moje przypuszczenie i poprosiłem wykonawcę, aby dwie dziury wywiercił i pianę wpuścił, co rozwiązało problem. Podobnie kobieta dzwoni, że rynny ciekną, więc trzeba wyjaśnić, że podczas mgły woda na metalu się wykrapla.
LF: Terminowość, jakość, sprawne ogarnięcie tematu, bo to są duże, trzymiesięczne inwestycje. Jak robimy więźbę, to deweloper już tynkuje, więc nasza głowa w tym, aby tak
to szybko poukładać, żeby mógł do góry jechać, żeby mu nie zalewało. Myśmy sobie zasłużyli na dobre opinie odpowiednią obsługą klienta. Dużo szkoleń, otwartości, tłumaczenia. Przychodzi prosty człowiek, buduje dom, kładzie dach — on przecież niewiele wie. Nasi handlowcy są nauczeni, aby poświęcić mu czas. Biorą klienta do okna, pokazują wszystko, opowiadają o różnych wariantach. Wszystko tłumaczą, aby miał poczucie bezpieczeństwa i dobrze dokonanego wyboru.
LF: Ja swoją cenę robię, jadę na rozmowy, negocjacje, nieraz odpuszczę parę groszy dla równego rachunku, żeby klient był zadowolony. Ale ja mam po prostu swoją cenę, więc jeśli ktoś naciska na rabat, podaję nazwisko jednego takiego wykonawcy, który robi za pół darmo. Ważne jednak przy tym, aby szanować kolegów po fachu. Od zawsze mówię swoim: panowie, jak przychodzicie na oględziny lub po kimś do roboty, to nigdy nie gadajcie na innego dekarza. Powiedzcie, że robimy trochę inaczej. Nie wolno na siebie narzekać. Jaki to ptaszek, co we własne gniazdko…? Przyszedł kiedyś do mnie deweloper ze sprawą, że ma dość dekarza, którego zatrudnił, że właściciel co rusz jakieś nowe twarze na dach wprowadza, a wszystko się ciągnie jak flaki z olejem. Pogadałem z nim, ale złego słowa o tamtej firmie nie powiedziałem. Kiedyś byłem w komisji technicznej. Mam wszelkie uprawnienia budowlane i wybrali mnie do komisji, abym robił opinie do sądu. Na początku delikatne, a potem dawali mi takie sprawy, że musiałem z tego zrezygnować, by nie robić sobie wrogów.
LF: Lubię ludzi, lubię się z nimi spotykać, nie uciekam przed inwestorami. Oczywiście można pracować, ile się chce. Ja przewartościowałem pracę po śmierci mojego ojca. Całe życie zasuwał, nigdzie nie wyjechał, ciężko pracował na nas i nic z tego nie miał. Powiedziałem sobie wtedy, że muszę coś zmienić. Postanowiłem, że będę gdzieś wyjeżdżał raz na kwartał. Miałem kierownika, który dzwonił do mnie, gdy byłem na urlopie. Powiedziałem mu, że dwa telefony odbieram, a za następne odbieram pięćdziesiąt procent premii. Zapytał dlaczego, więc mu odpowiedziałem: bo ja muszę za pana myśleć. Od tamtej pory nie zadzwonił i dał sobie radę. To ważne, aby potrafić się dogadać, być otwartym człowiekiem, ale też rozumieć się nawzajem, szanować.
Brałem udział kilka razy w akcjach charytatywnych. Trzy lata temu pojechaliśmy ze znajomymi na wspólną akcję do Tajlandii, zaproszeni przez małżeństwo – Polaka i Tajkę. Ona miała rodzeństwo w Laosie, więc odwiedziliśmy ich tam w szesnaście osób. Zawieźli nas turystycznie do jednej wioski, a tam dom na palach, szkoła, siedemdziesięcioro dzieci i dżungla. W życiu nie widziałem tak szczęśliwych maluchów. Powitały nas naprawdę bardzo serdecznie. Były wdzięczne, bo przywieźliśmy ze sobą dwa kartony długopisów, kredek, zeszytów. Niby nic, ale gdy masz jedną kartkę dla siebie i dziewięciorga kolegów i koleżanek, to docenisz. Kumpel Marek zasugerował wtedy, abyśmy zrobili im dach szkoły, co podchwyciła od razu moja żona. Tam trzydzieści pięć stopni Celsjusza, ja ani narzędzia, ani nic. Zmierzyłem czyjąś małą metrówką kij o długości metra, wszedłem na dach i pomierzyłem. Od razu się znalazło dwunastu chętnych, którzy chcieli wrócić i pomóc wykonać dach dla dzieci. Po roku zostało nas trzech. Marek wziął dwóch pracowników i pojechaliśmy ten dach robić. Laotańczycy przerywają w południe pracę, aby schować się do cienia, a my głupi zasuwaliśmy na dachu. Mieliśmy cztery dni z uwagi na samoloty. Wstawaliśmy skoro świt, bo chłodniej. I na dach. Co dwadzieścia minut w studni cały się człowiek moczył i z powrotem na dach. Czas nas gonił. Okazało, że nasza wizyta przypadła na świętowanie nowego roku w Laosie. Ostatniego dnia zjechała się policja, burmistrz, orkiestra, jedzenie, zrobili dla nas bankiet. Do dziś dostaję zaproszenia na Facebooku, żeby tam przyjechać.
LF: Kiedyś uprawiałem turystykę kolarską. Teraz wolny czas staram się przeznaczać na podróże. Od piętnastu lat zwiedzamy świat. Dwa, trzy razy do roku jeździmy też na narty do Austrii albo Włoch. Ostatnio dwie takie duże podróże, to właśnie Floryda, i tam na potężny statek na dwa tysiące sześćset turystów, a pół roku wcześniej jeździliśmy kamperami po Australii. Raz pojechałem przez Litwę do Finlandii. Dziewięciu dekarzy mnie zabrało ze sobą, super wędkarze, ja byłem laik. Wzięli mnie na kuter, a gdy pojawiła się fala, to postawiła nam go pionowo. Tylko jeden z nich wędkę zarzucił. Po pięciu godzinach tej przygody chciałem wzywać helikopter, żeby nas z tego kutra ewakuował. Już nie mieliśmy torebek foliowych. Nie tylko z mojej winy. Z tych podróży również przywożę czasami nowe ołówki czy metrówki. Jest taka firma, która produkuje te ołówki z dedykowanymi napisami, mógłbym u nich zamówić, ale nie o to chodzi. Sztuka, żeby znaleźć. Jadę gdzieś i widzę, że dekarz ma metrówkę, zabieram mu ją i mówię: stary, już nie twoja. Oddaję nową z samochodu, a tę jego rekwiruję. To taka zabawa. W życiu też się trzeba trochę bawić. Jakieś dwanaście lat temu, gdy się jeździło na Budmę, to producenci wciskali nam swoje gadżety. Przyjeżdżałem do domu i się okazywało, że ze mną przyjechało jednocześnie po trzydzieści metrówek. Patrzę – każda inna. Ułożyłem na biurku, po roku miałem ich już sto pięćdziesiąt. Dlatego wymyśliłem sobie takie płyty i zrobiłem pierwszą. Tu są takie amerykańskie, te zużyte są przywiezione z Niemiec. Firmują je producenci materiałów budowlanych. Niektórymi można nawet kąty zmierzyć. Podobnie z ołówkami. Mam około 260 ołówków i blisko 680 metrówek. Producentom mówię, że gdy produkują metrówki i ołówki, to najpierw niech przymierzą ubrania robocze, które dla nas
produkują w tak zwanym gratisie. Pokazuję, gdzie jest kieszeń na metrówkę drewnianą, bo gdy klęczę na dachu, to muszę ją sprawnie wyjąć. A ołówek ma być długi, a nie krótki, bo jest do dachówki. Krótki może być dla glazurnika, bo płytkę sobie narysuje i położy go na płytce, do kieszeni nie schowa. Ta kolekcja to część mojej pracy i dobra zabawa. Jeden kolega dekarz wiedział, że zbieram ołówki, to mi nożykiem na jednym się podpisał i przyniósł w prezencie.
LF: Wybrałem się kiedyś na wycieczkę do ziemi świętej na Sri Lance. Na lotnisku okazało się, że jedzie z nami ksiądz. Dużo rozmawialiśmy i mówiłem mu, że dekarze mają patrona w postaci Świętego Wojciecha i że długo szukałem jakiejś figurki tak po prostu, żeby postawić sobie i nigdzie nie mogłem jej znaleźć. Po powrocie zadzwonił do mnie, że był na pielgrzymce w Hiszpanii i przywiózł poświęconą figurkę dla mnie. Od tamtej pory Święty Wojciech mieszka na co dzień w moim biurze i zabieram go ze sobą na różne wydarzenia Polskiego Stowarzyszenia Dekarzy. W końcu to nasz patron.
LF: Tutaj, gdzie jestem. Dopóki będę miał siłę, będę pracował. Dzięki temu mam dużo znajomych, bo mówią, że przyjaciół się wybiera.
LF: Nie bierz się za budownictwo, bo to ciężki kawałek chleba. Jeśli chcesz, zostań przedsiębiorcą, ale zmień branżę. Mój syn mi mówi: tata, ja bym nie chciał tak ciężko pracować jak ty. To wszystko się dzieje kosztem rodziny, to mnóstwo wyrzeczeń. W dodatku namówiłem na tę branżę własną żonę. Co prawda, odbijamy sobie, bo dużo podróżujemy. Nie ma kontynentu, na którym byśmy nie byli. Co chwilę planujemy jakieś wyjazdy, w lipcu byliśmy na Cyprze. Niestety jakiś cymbał był chory w samolocie i trafiliśmy na dwutygodniową kwarantannę. W marcu mieliśmy być na Filipinach, przenieśli na październik, teraz odwołali. Dzisiaj ludzie jednak wybierają lżejszą pracę, wolą siedzieć przy klawiaturze i klikać, nie ponosząc konsekwencji ciężkiej pracy. Wiem, ile waży dachówka, każdy metr to czterdzieści, pięćdziesiąt kilo. To trzeba na górę wnieść, ja mam ten dźwig, ale są i tacy, co ręcznie zasuwają. Kolega ze Stowarzyszenia, stary dekarz z dziada pradziada pracuje tak, że bloczek, lina i podciąga, wchodzi na piętro, zdejmuje, a potem znów nakłada dachówki i podciąga.
To, że mam wspaniałą żonę i zaradne dzieci. Dają sobie radę. Moja żona jest bardzo dzielna. Założyła w tym roku spółkę akcyjną, pozyskała z partnerami czterdziestu akcjonariuszy i zamknęła z sukcesem sprzedaż akcji. Ona również potrafi się dzielić. Doskonale wie, że na to wszystko pracuje cały zespół, od magazyniera poprzez kierowcę, szefa sprzedaży aż po właściciela.