Marcin Stawowczyk: Gdy wyszedłem z wojska, w 2002 roku, zgłosił się do mnie taki znajomy i szukał kierowcy z samochodem do swojej firmy dekarskiej. Więc pojechałem na jego zlecenie na pierwszą robotę w Radomiu. Nie mam dobrych doświadczeń z tej pierwszej pracy. Szef miał u nas pseudonim „Zaliczka”, bo brał zaliczki od inwestorów, a nam płacił tyle, co mu zostało na przysłowiowe cukierki. Pewnego razu chyba już nam wszystkim zaszedł tak za skórę, że zarówno ekipa, jak i inwestor mieliśmy go po prostu dosyć. Chciałem zejść z dachu i tyle. Wtedy inwestor zwrócił się do nas z prośbą, aby dokończyć mu temat. Nie wierzył już, że z moim ówczesnym szefem się dogada – jedna trzecia dachu zrobiona, a kasy wybrane już prawie za całość. A że wiedzieliśmy, że ma rację, bo „Zaliczka” był nieuczciwy, dokończyliśmy, co mieliśmy zrobić. I potem poszedłem już na swoje.
Dawid Stawowczyk: Będąc nastolatkiem, jak każdy potrzebowałem pieniędzy, a że brat prowadził taką działalność, to kiedy był wolny czas, jakieś wakacje, ferie, każde wolne, jakie praktycznie miałem od szkoły, spędzałem od szesnastego roku życia na dachu. To mi się już wtedy podobało, choć zaczynałem od podawania.
MS: On zaczynał, jak powinien, czyli od zera. Ja miałem wariata za szefa, to mi powiedział może ze trzy zdania o dachach i kazał włazić i robić. Praktycznie wszystkiego nauczyłem się sam.
MS: Robiliśmy kompleks budynków z bala drewnianego w Szydłowcu. Jeden mieszkaniowy, drugi taki imprezowo-garażowy. Na każdym dach ok. 300 m2 robiony w łupku metodą podwójne prostokątne. DS: Pierwszy mój dach to był na kościele w Miliczu.
DS: Ja z wykształcenia jestem mechanikiem samochodowym i próbowałem też w tym zawodzie. Do dwunastej to czas jakoś zleciał, a druga część dnia ciągnęła się niemiłosiernie. Gdy pracujesz na dachu, nie patrzysz na zegarek i się nagle okazuje, że to już koniec dnia, a tyle jeszcze roboty zostało. A jaka satysfakcja z tego, to jeszcze inny temat.
MS: Człowiek jest zły, że już słonko coraz niżej. A jeszcze to do zrobienia, to i to.
DS: I to może też tak trochę przeważyło, bo mechanika też jest fajna, ale trochę się ciągnęło na tym warsztacie. Codziennie cały czas jedno i to samo, a tak to budowa się zmienia co dwa, trzy miesiące, nowe miejsce, nowi ludzie, nowe miasto.
MS: No i dziewczyny do opanowania na mieście nowe, co? (śmiech). A na serio, ja po tych siedemnastu latach pracy to już mam kolana poprzemarzane i kręgosłup w słabej kondycji. Nie pamiętam zimy, żebyśmy nie pracowali. Mrozy, nie mrozy, śniegi, nie śniegi, nasypie, trzeba odśnieżyć i dalej ogień. Człowiek się wziął za dachy, dobrze to idzie, ładnie to wygląda, klienci zadowoleni, to też tak jakoś to po prostu buduje. Myślę, że czterdzieści tysięcy metrów kwadratowych dachów mamy już za sobą.
MS: Robimy dachy z łupka. Kiedyś się zastanawialiśmy, czy nie robić tej blachy na podwójny rąbek. Coś tam zrobiliśmy, ale nie po drodze nam z blachą, wolimy łupek robić. Na pewno jakość dachu z łupka jest wyższa, bo taki dach to z dwieście, trzysta lat sobie poleży.
MS: Na pewno w łupku jesteśmy jednymi z najlepszych. Robimy same fajne inwestycje.
DS: Jest coś w tym też, że klienci nam ufają. Na ostatniej budowie to inwestora prawie w ogóle nie było.
MS: Jego matka tylko do mnie ostatnio dzwoniła, żeby pozdrowić chłopaków z ekipy, bo się stęskniła i żebyśmy przyjechali do niej jeszcze (śmiech).
MS: Klasycznie. Jeden zostaje na jednym dachu, a drugi na drugim. Dwóch chłopaków zostaje dodatkowo tam, dwóch tu. To w sumie po trzech na dach, nie więcej. Ufam bratu. Wie wszystko, co i jak.
DS: Pracujemy na takiej zasadzie, że robimy wszyscy razem, a gdy ktoś czegoś nie wie, to przychodzę ja i ogarniamy. Nie chodzi o to, że wiem wszystko, ale po prostu na chłopski rozum idzie dużo wymyślić i zrobić. A jak nie wiem, to pstryk. Zdjęcie do Marcina i rozmawiamy, jak sprawę rozwiązać.
MS: Dawid nie raz mnie pozytywnie zaskoczył. Przykładowo rozmierzył trudny dach w szupenie na inwestycji w Krakowie, a do tego trzeba mieć łeb na karku.
MS: Jak się jeździ i się widzi niektóre dachy, to widać właśnie, że ktoś nie miał pojęcia, jak to rozmierzyć. To po prostu tragedia. Robili, nie myśleli, a potem ratowali się, żeby to tylko położyć i noga. A ten dach to tylko klęknąć i płakać. Ogólnie to bym powiedział, że dachy w Polsce wypadają tak pół na pół. Może teraz już trochę lepiej.
DS: Zależy może, gdzie popatrzeć. W takich bogatszych dzielnicach, gdzie ludzi stać na lepszych fachowców, jest dobrze.
MS: Wróćmy do inwestorów. To jest wina klienta, tak naprawdę. Klient jest sam sobie winien, bo zamiast zapłacić dobre pieniądze za dobrego wykonawcę, za dobry materiał, to szuka. No i później to się tak kończy, jak się kończy. Kupił łupek okazyjnie, gdzieś tam wykonawcę jakiegoś wynajął okazyjnie, no i ma okazyjnie zrobiony dach. A ten dach to się tak naprawdę nadaje do rozbiórki i do ponownego zrobienia.
DS: Sumiennym trzeba być na pewno. Brat jest pedantyczny. Bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o detale. Często jest tak, że my coś widzimy i wiemy, że tak nie może zostać. Przyszedłby ktoś z zewnątrz i by chwalił ten dach, ale my jednak widzimy, że szpara wentylacyjna jest o centymetr szersza niż powinna być, więc rozbieramy i robimy tak, jak ma być.
MS: Trzeba myśleć do przodu, być dobrze zorganizowanym i bardzo cierpliwym, zwłaszcza gdy robisz w łupku, kiedy to się nieraz docina jedną płytkę z pięć minut. Jedno złe uderzenie i płytka pęknięta. To jest kamień naturalny, to on nie jest jak od prasy, że wszystkie są jednakowe. Żeby położyć jedną płytkę w dane miejsce, to czasem trzeba przerzucić 5-6, nawet i 10. Przyłożyć czy pasuje, czy nie pasuje i to jest pracochłonne. Trzeba też być odpowiednio szalonym, a bo to ślisko, leje, a to zima, a to mróz. Ile razy my na dachu, minus piętnaście stopni. Pod nami przechodzą z budynku do budynku,
bo w środku jakieś gipsy są robione, regipsy, malowania, tu kawka, fajeczka, tu dyskusje, a my tam naparzamy na tym dachu. Przechodzą i się w głowę pukają.
MS: Dobrze, jakoś przez te lata nie było takich, którzy by za skórę zaszli albo by nie zapłacili. Był chyba tylko jeden taki, z którym wszystko było nie tak – taki wyjątek. To był zamożny facet, robiliśmy u niego 2500 m2 dachu z planetarium nad sufitami wyklejonymi niteczkami ze złota, nad domem pełnym klamek ze złota, posadowionym na działce osiem hektarów, ogrodzonej murem z białego klinkieru. Pracowaliśmy za miskę ryżu, a i tak nam nie zapłacił. Wobec wielu osób nie wywiązywał się z płatności, przecież nietrudno sobie wyobrazić, ilu przez ten dom przewinęło się instalatorów, brukarzy, tynkarzy. Z kim się nie rozmawiało, temu był winny pieniądze. To były moje początki na swoim i chciałem się pokazać, że taki dach zrobię. Mam za swoje.
DS: Myślę, że nie trzeba jakoś tam przekonywać, oglądają zdjęcia w Internecie.
MS: Wysyłamy przykłady realizacji. Ja już się nie patyczkuję jak kiedyś. Mówię, że sprawa wygląda tak, i tak, ile kosztuje. A jeśli klient chce, to może pojechać tu i tu, zadzwonić do tego i tego. Wprost mówimy, że nasza praca kosztuje trochę więcej, ale warto, bo klient płaci za jakość. Nie wolno klienta namawiać. Wtedy to nie wychodzi. Teraz to raczej my jesteśmy dla inwestorów, a nie inwestorzy dla nas. Czasy się zmieniły. Choć mieliśmy takiego klienta, który wciąż szukał tańszej ekipy, mimo że umówił się już z nami. Chłopaki spędzili dwa tygodnie na dachu, a on cały czas wydzwaniał po konkurencji, szukał kogoś tańszego. Znamy się w branży, gdy się o tym dowiedziałem, kazałem ekipie spakować się i zabrać stamtąd. To była dżentelmeńska umowa. Słowo to słowo. Skutek jest taki, że ten dom do dzisiaj niedokończony.
DS: Ten facet dzwonił do Marcina, ale kolega Mateusz powiedział jego żonie, że schodzą z dachu, bo jej mąż chyba nie jest zadowolony z naszej pracy, skoro dzwoni po konkurencji. A ona kopara. Nie wiedziała, co się dzieje i do dzisiaj nie ma dachu, i nie będzie miała. Na pewno nie z łupka.
MS: To widać po ofertach, jak my czasem robimy ofertę i gdzieś słyszmy, że ktoś na przykład dał cenę o połowę niższą, no to połowa to jest ogromna różnica. Łupek to jest praca ręczna, bardzo precyzyjna. I na niego potrzeba sporo czasu. Dajemy taką cenę uczciwą, taką, ile ta praca powinna kosztować. Możemy zejść z ceny 2-3%. Jak to klientowi pasuje, to robimy, a jak nie, to nie robimy.
DS: I o dziwo roboty jest od groma cały czas.
MS: Staramy się wspierać z innymi kolegami zrzeszonymi w Polskim Stowarzyszeniu Dekarzy – profesjonalnymi dekarzami. Porównujemy ceny, które w wielu zawodach w ciągu ostatnich lat poszły znacząco w górę, a my jakoś tak stoimy w miejscu.
DS: Popatrz, tynki musisz zrobić, wylewki musisz zrobić, a dach z łupka to już niekoniecznie musisz mieć.
DS: Żart chyba był kiedyś taki, że „po szklanie i na rusztowanie”.
MS: To raczej zaszłe czasy. Jak przyjeżdżamy na budowę, to mija dzień, dwa i już nawet inwestor nie przychodzi, bo widzi, że wszystko jest tak, jak ma być.
CZY WYKORZYSTUJECIE W SWOJEJ PRACY NOWE NARZĘDZIA?
DS: Do łupka narzędzi nie trzeba, ale żeby przygotować dach pod łupek to jednak dość dużo.
MS: Korzystamy z piły, pilarki, kątów, śmigów nastawnych, frezarki. Gdy się zaczynało, to miało się młotek, kowadło, wyrywacz, klej i nożyczki do blachy. A teraz jest dużo młotków, gilotyn, dziurkaczy do blach, kątów, wkrętarek, frezarek, wind, rusztowań, pilarek, wózków i lin. Gdy pojawia się coś, co ułatwi nam pracę, to inwestujemy. Gwoździarki kiedyś były na kompresor z wężem, a teraz mamy gazowo-elektryczną. Idziesz i wbijasz.
DS: Na pewno dachy z KVH, z więźby z klejonki, z drewna klejonego. To już są takie na wypasie. Kosztują trochę, ale nic się nie kręci, nie pracuje, nie siada.
DS: Ja bym powiedział, że Gliczarów pod Zakopanem. Około 1000 m2 dachu. Dość specyficzne ułożenie łupka. Nie ma go w żadnych książkach. Marcin je sobie wymyślił. Po prostu.
MS: Chciałem wymyślić własne, autorskie krycie, takie, które będzie tylko moje. Nazwaliśmy je kryciem stawowczykowym. Chodzi o wycięcie odpowiedniego kształtu łupka, a następnie o sposób ułożenia i wykończenia przy krawędziach, kominie, okapie i kalenicy. I o względy estetyczne, bo takie krycie ładnie wygląda.
MS: Żona, rodzina, dom i ogólnie, że to wszystko idzie do przodu.
DS: Moim sukcesem jest dyplom ze szkoły dekarskiej w Niemczech. Nie chodzi o tytuł, którego, szczerze, nie pamiętam. Wydawało mi się, że tam jadę słuchać o tym, co już potrafię. A nauczyłem się wiele nowego.
MS: Nie mamy w planach wycofywać się z rynku, czy sprzedawać firmy. Szkoda tylu lat, renomy. Ludzie nas znają. Trzeba będzie coś robić, ale nie na taką skalę. Jeśli robisz coś dobrze, to lepiej zrobić tego mniej, a porządnie. Powoli planuję ograniczyć swoją obecność na dachu, więcej czasu spędzać z rodziną. Zająć się pracą na naszym ranczo.
MS: Maksiu ma już 11 lat i parę razy był ze mną w pracy. Siadł sobie gdzieś tam za kominem bezpiecznie i obserwował mnie. Tylko że on jakoś tak bardziej garnie się do samochodów. Może młodszy syn Hubert, ale ma dopiero 4 lata, więc jeszcze trzeba poczekać. A córka to na pewno w konie pójdzie.
DS: Obaj jesteśmy fanami japońskiej motoryzacji i driftingu. Może kiedyś się naoglądało jakichś filmów, pograło się w gry i stąd się to wzięło. Mamy dwa mocno podrasowane „japończyki”, z krwi i kości, Nissana 200SX i Hondę S2000 wypuszczoną na jubileusz 50-lecia istnienia marki.
MS: Ja mam jeszcze sporo czworonożnych członków rodziny – dwa konie, trzy serwale afrykańskie, ragdolle, mainkuny i dwa owczarki berneńskie. To jest taka moja odskocznia, wejść z piwkiem do woliery, usiąść i pomyśleć. Spotkać się z Borysem – królem serwali, Mią, która mnie nie lubi i Kleośką.
Jest jeszcze ragdoll Mietek i Sisa, mainkun Maniek, Klara i Ryśka oraz konie Endorr i Viper. Pieski to Amber i Leksus. Mamy teraz siedem młodych ragdolli – Sisa się okociła. W przyszłości myślę o jeszcze jednej stajni, padoku, ujeżdżalni krytej, takiego coś spokojnego. Bacówkę postawić, kupić kilka owiec i wstać codziennie o siódmej, żeby zrobić obrządek i tak sobie podziadkować.
DS: Adrenalina.
MS: Wybudowałem kotom dach nad głową. Kto nie przyjedzie, to mówi, że to hotel pięciogwiazdkowy, że mają lepiej niż w domu. Postawiłem im dom kanadyjski, wszystko ocieplone, grzejniki w środku z ustawną temperaturą, jak się wychłodzi, to grzejniki się włączają. Mają osobne boksy 3×2 m, drapaki, domki, dwa wybiegi, jeden naturalny. Sam dom ma około 40 m2 plus wybiegi. Całość to 100 m2. Wysoko też mają. Żeby nie było ciasno, serwal skacze sześć metrów w dal i trzy metry wzwyż.
MS: Serwale tak jakoś nam przyszły z żoną do głowy, bo są niespotykane. Serwale są dzikie, nieufne i nieprzewidywalne, ale dobrze prowadzone oswajają się jak pies. Raz nam Kleosia zwiała, ale wiedziałem, że wróci. A na wolności też by sobie poradziła, bo upolowałaby ptaka albo zająca. Nie ma tu szczególnej konkurencji.
MS: Ciężko wyczuć. Będzie to istnieć? Będzie komu robić? Młodzi się nie garną. Ludzie dalej będą się budować, ale nie wiesz, czy domów nie będą im drukować drukarką 3D.
MS: W naszym fachu nie ma strachu.
DS: Najlepszy żart dekarski to jest zdjęcie dekarza na wczasach. Opalony do połowy, a reszta biała. Tak patriotycznie.